Kategorie
Domyślna

Poród i powikłanie

Do szpitala zostałam przyjęta na koniec sierpnia, w środku pandemii covidu, kiedy w szpitalach był całkowity zakaz odwiedzin. Kilka dni później zostało zaplanowane wywołanie porodu. W tamtym momencie u synka była już zdiagnozowana agenezja ciała modzelowatego, hipoplazja móżdżku, wodogłowie oraz zespół Dandy-Walkera.

Neonatolog stwierdził, że wodogłowie u dziecka nie jest przeciwwskazaniem do porodu naturalnego, ponieważ nie jest aż tak duże, a ja uznałam, że skoro taka jest ocena specjalisty, to na nią się zdam. Na sali porodowej podłączono mi oksytocynę, ale przez 10 godzin nie udało się wywołać porodu, dziecko w najmniejszym stopniu nie wstawiało się do kanału rodnego i lekarz podjął decyzję o cięciu cesarskim. Strasznie płakałam, bałam się cesarki, nie chciałam tak rodzić. Pomimo potwornego bólu, jaki pamiętałam z pierwszego (indukowanego) porodu, zdecydowanie wolałam poród siłami natury, ponieważ niesie ze sobą mniej długofalowych konsekwencji zdrowotnych dla kobiety. O godzinie 22:05 w czwartek, urodził się Staś, mnie pozszywano, a synka zabrano na oddział neonatologiczny. Było to konieczne z powodu złożonych wad rozwojowych mózgu oraz problemów z oddychaniem. W skali Apgar Staś miał ostatecznie wynik 8. Kolejnego dnia w południe wróciłam na swój oddział, a około 16 zaczęłam wymiotować na zielono. Nie byłam w stanie nic jeść ani pić i co 4-5h wymiotowałam. Na zielono. Partner znalazł w internecie informację, że to może być niedrożność jelita, ale nie chciało mi się wierzyć, że w niecałą dobę po cesarce mogłabym mieć tak poważne i rzadkie powikłanie. Na sali poporodowej byłam z dziewczynami, które urodziły zdrowe dzieci i uczyły się je karmić. Miałam łóżko pomiędzy nimi. To był po prostu mindfuck. Nie twierdzę, że powinnam dostać osobną salę, ale umieszczenie kobiety po powikłanej ciąży, której nowonarodzone dziecko leży pod tlenem na oddziale neonatologicznym, dosłownie pomiędzy karmiącymi matkami ze zdrowymi dziećmi, jest swojego rodzaju torturą. Mam świadomość, że to nie wina szpitala ani lekarzy, tylko systemu, który oszczędza na czym może i nie wprowadza regulacji na takie okoliczności. A nawet jeśli wprowadza, to widocznie wdrożenie ich w życie jest niewykonalne. Z jednej strony widok matek z noworodkami przy piersiach był piękny i kojący – jest to jedna z kwintesencji bycia kobietą, wzbudza pokłady empatii, ciepła i chęci wzajemnego wspierania. Z drugiej – czułam w sobie rozdzierającą pustkę i smutek. Ja też chciałam przytulać swojego synka, patrzeć na niego, poznawać go od pierwszych chwil, a nie było mi to dane ani podczas pobytu w szpitalu ani przez kolejne niemalże pół roku. Przy okazji obchodu w sobotę (na salę wróciłam dzień wcześniej) lekarz zapytał czy chciałabym porozmawiać z psychologiem i poprosiłam o taką możliwość. Niestety, przyszła starsza pani, z którą rozmawiałam, kiedy trzy miesiące wcześniej byłam w szpitalu na amniopunkcji celem pobrania płynu owodniowego do badań genetycznych. Wówczas, zapytałam ją, co mogę zrobić, jak przygotować się na nadejście chorego dziecka, a wtedy ona poleciła mi stronę internetową dla rodziców, których dzieci zmarły i z rozmowy ostatecznie nie wyniosłam nic pomocnego. Tym razem pani również nie zawiodła – zasugerowała mi, że moje zielone wymioty są reakcją psychologiczną na stres związany z urodzeniem ciężko chorego dziecka. Podziękowałam i wróciłam na swoje łóżko.  

W niedzielę wieczorem, po dwóch dniach wymiotów, przyjechał obejrzeć mnie chirurg. Miałam pecha, że przydarzyło mi się to w weekend, kiedy jest okrojona liczba lekarzy, ale ponownie – taki mamy system. Lekarz zdiagnozował niedrożność jelita i oznajmił, że następnego dnia około 13 będzie mnie operował. Był bardzo w porządku, konkretny i jednocześnie uprzejmy. Ja się oczywiście poryczałam, byłam przerażona. Założono mi sondę przez nos – paskudna sprawa, ale zielona treść żołądka zaczęła lądować w worku, a ja momentalnie poczułam ulgę, przestało mi być ciągle niedobrze. Kolejnego dnia miałam kilka badań, w tym dwa razy RTG, byłam bardzo słaba, ledwo stałam na nogach. A z tyłu głowy miałam też stres, że co z moją laktacją, przecież Staś czeka na pokarm. Przez wymioty byłam w stanie odwiedzać go raz dziennie i to tylko na chwilę. Około godz. 13 zawieziono mnie na salę operacyjną, dostałam znieczulenie ogólne, obudziłam się na sali wybudzeń i po kilku godzinach przywieziono mnie na mój oddział. Kolejnego dnia, to był już wtorek, umieszczono mnie w małej salce bez innych pacjentek. Bardzo się cieszyłam, bo brzuch mnie potwornie bolał i przynajmniej mogłam sobie w spokoju cierpieć i nie myśleć o tym, że komuś zakłócam pierwsze godziny z dzieckiem lub, że moje powikłanie może być stresujące dla kobiet zaraz przed porodem. Najbardziej lubiłam jak położna przychodziła z ketonalem – kiedy zaczynał krążyć w organizmie byłam w stanie zasnąć na niecałą godzinę.  

Każda wizyta w łazience czy wyjście na korytarz wiązało się ze wspieraniem się na stojaku do kroplówki, który trzymałam jedną ręką, a w drugiej trzymałam rurki: od kroplówki, drenu, cewnika i sondy. Dwa czy trzy razy miałam atak paniki, kiedy uświadamiałam sobie, że moje życie zależy w tej chwili od tych rurek. Jako osoba, która lubi mieć kontrolę w życiu, byłam po drugiej stronie – w pełni zależna od sprzętów, leków i opieki medycznego personelu. Kilka razy bałam się, że nie wyjdę ze szpitala na własnych nogach, tylko zostanę wyniesiona przez piwnicę w worku.  

W środę czułam się mocniejsza, więc korzystałam ze szpitalnego laktatora i miałam wyrzuty sumienia, że nie jestem w stanie wyprodukować więcej mleka dla synka.  To było siedzenie po kilkadziesiąt minut z podłączonym laktatorem i skupianie się na tym, żeby było chociaż kilka kropel więcej. Było to dla mnie tym bardziej bolesne, że pamiętałam swoją pierwszą laktację, z którą nie miałam absolutnie najmniejszego problemu – głowa otwarta, czułość, spokój i zaufanie do swojego ciała. Teraz miałam wrażenie, że moje ciało się poddaje, że nie chce uczestniczyć we wspólnej walce o pokarm dla dziecka. Towarzyszyło mi poczucie laktacyjnej porażki i tego, że zawodzę synka.  

Miałam nawet szaloną myśl, że Staś zostanie wypisany ze szpitala przede mną jeśli unormuje się jego sytuacja z oddychaniem. W tamtym momencie nie wiedziałam, że syn spędzi w szpitalu pierwsze pół roku swojego życia.  

Codziennie przychodził do mnie chirurg, który mnie operował i wszystko mi tłumaczył, odpowiadał na moje pytania aż do dnia wypisu. Byłam niezwykle pozytywnie zaskoczona jego zaangażowaniem, ale wiedziałam też, że ma świetne opinie i że tak traktuje swoje pacjentki. Miałam dużo szczęścia, że na niego trafiłam.   

Poza tym miałam przecudowną opiekę ze strony położnych, za którą do tej pory jestem niezmiernie wdzięczna. W żadnym momencie nie dano mi odczuć, że jestem problemem – a byłam tak słaba, że musiałam dzwonić po położną, aby podniosła mi podparcie pod plecami. Zawsze starały się tak wkłuwać wenflony, żeby mnie nie bolało, zawsze były uprzejme. Po opuszczeniu szpitala wysłałam im list z podziękowaniami i paczkę ze słodyczami i kawą. Byłam w szoku, kiedy dowiedziałam się ile zarabiają za pracę tak wymagającą i odpowiedzialną, i że muszą pracować w dwóch miejscach, żeby związać koniec z końcem.  

 To było w trakcie covidowego lockdownu, spędziłam 17 dni w szpitalu sama. 

Jeśli chodzi o Stasia, to, jak wspomniałam wcześniej, niestety już w pierwszym tygodniu potrzebował tlenoterapii, jego saturacja spadała. Zaczęły się również kłopoty z zaleganiem pokarmu w żołądku. Położna woziła mnie na oddział neonatologiczny w wyznaczonych godzinach, możliwości odwiedzin były oczywiście drastycznie ograniczone. Staś wylądował po kilku dniach na intensywnej terapii.  

Utracona laktacja  

Pierwsze dziecko karmiłam piersią do połowy drugiej ciąży, niecałe 20 miesięcy i było to jednym z najważniejszych elementów mojego macierzyństwa, miałam ogromne poczucie misji, aby dać to, co mogę najlepszego tak długo jak będę mogła. Zależało mi bardzo, aby synek dostał to samo, przez jakiś czas upatrywałam w tym szansy na poprawienie jego stanu, choćby przez wzmocnienie odporności. Po porodzie laktacja ruszyła mozolnie ze względu na niedrożność jelita. Starałam się zbierać tyle pokarmu ile mogłam, położne były bardzo wspierające i cieszyły się z każdej kropli. Ale w miarę upływu czasu, byłam coraz bardziej osłabiona, a po operacji moja psychika była złamana i widok śladowej ilości pokarmu tylko mnie dobijał. Bajerancki laktator Medeli, który potrafił rozkręcić laktację u każdej mamy, u mnie okazał się nieskuteczny, obojętnie jak długo z niego korzystałam. Zawoziłam te 10, 20, 25ml strzykawki z mlekiem na oddział neonatologiczny, a kiedy jedna z pielęgniarek poinformowała mnie, że synek zaczął dostawać mleko modyfikowane poczułam, że zawiodłam jako matka. A byłam i jestem jedną z tych kobiet, które mają mnóstwo wsparcia dla mam, u których laktacja się nie udaje i przechodzą na mleko modyfikowane. Mam wiedzę z tego tematu, bo przy pierwszym dziecku bacznie śledziłam m.in. Hafiję i Magdalenę Komstę. I cała ta wiedza i świadomość tego, że ani mój stan fizyczny ani psychiczny nie są moimi sprzymierzeńcami nie sprawił, że byłam dla siebie wyrozumiała i że potrafiłam sama siebie przekonać, że nic złego się nie stało. Po opuszczeniu szpitala po 17 dniach, jeszcze przez 3 tygodnie walczyłam o laktację, nawet jak w międzyczasie pielęgniarki z oddziału neonatologicznego powiedziały, że nie muszę już przywozić mleka odwiedzając synka, odciągałam co mogłam i mroziłam. Później to wszystko musiałam wyrzucić, bo nie było perspektyw na wyjście synka ze szpitala. Zobaczenie woreczków z mlekiem w koszu na śmieci było cholernie bolesne i trudne. Moja laktacja była tak kiepska, że po tym jak przestałam używać laktatora, po prostu ustała, jakby jej nigdy nie było. Zajęło mi kilka miesięcy, żeby pogodzić się z tą utraconą częścią macierzyństwa i poczuciem zawodu wobec własnego dziecka.   

Przez cały pobyt w szpitalu napisałam tylko jedną krótką notatkę: “Spędziłam tutaj ponad dwa tygodnie i szkoda, że przez większość tego czasu nie byłam w stanie spisywać swoich myśli, bo było ich całkiem sporo. Zakres emocji był pełen – od euforycznych po głęboką rozpacz zakrawającą o obłęd. Świadomość kruchości życia tym razem dotknęłam mnie nie tylko myślowo, ale przede wszystkim fizycznie. Słabość ludzkiego ciała w obliczu takiego powikłania jakie miałam, niedrożności jelita, okazała się ogromna. Nigdy wcześniej taka sytuacja mi się nie przytrafiła. W tej chwili cieszę się, że wyjdę o własnych siłach, na własnych nogach, tym wyjściem co trzeba, ale były chwile kiedy panicznie bałam się, że tak może się jednak nie stać, że będę opuszczać ten szpital przez piwnicę. Chyba najlepszym określeniem czy podsumowaniem tego jest moje zrozumienie, że Bóg działa 'in mysterious ways’. Nie zrozumienie tych ways oczywiście, ale zrozumienie, że tak jest. Na pewno uświadomiłam sobie jeszcze mocniej jak niesamowitym zjawiskiem i szczęściem jest posiadanie rodziny, dzieci, najbliższych, za którymi się tęskni i którzy tęsknią za nami.”